Malinowe biznesy Józka i Marysi

Dzień Dobry Rodzino 🙂

Dziś pierwsza z owocowych historyjek. Lato się kończy, niedługo trzeba będzie coś o wykopkach skrobnąć (czekam na Wasze wykopkowe historie) a jeszcze nie zdążyłam opowiedzieć, jaki był stosunek naszej Rodziny to owocowych darów ziemi.
Pierwszą owocową opowieścią podzielił się Marcin 🙂

Maliny

Na początku lat 70-tych okazało się, że sporą opłacalność mogą dać hodowane truskawki, maliny czy porzeczki. Marysia miała ku temu przykłady, bo zarówno jej brat Tadek na Dębniaku, jak i brat Józka Tadek na „Hektarach” uprawiali już maliny i nieźle na tym wychodzili. Postanowiła więc Marysia i u siebie hodowlę założyć. Ukopała więc jesienią u brata Tadka sadzonek malin, a sadzonki porzeczek zakontraktowała w gminie jesienią. Bodajże 1972 roku obsadziła tymi sadzonkami sporą część pola. Józek, straszny tradycjonalista, zamartwiał się skąd on będzie brał słomę na podściółkę dla zwierząt. Gdy przyszła wiosna następnego roku, nie wytrzymał i przynajmniej w części postanowił uratować „pod słomę” kawał pola, gdzie były obsadzone maliny. W ramach ich pielęgnacji dokładnie wszystkie zaorał. Na awanturę Marysi, tylko odpowiedział:

Mówiłem ci, że ni mom czym pod krowy słać…

Podobny manewr chciał wykonać w czasie żniw i podczas koszenia żyta, w którym Marysia posadziła porzeczki, próbował wykosić większość dopiero co posadzonych krzaków. Tylko dzięki uporowi Marysi udało się nie skosić więcej niż co dziesiątego krzaczka porzeczek.

Dopiero w następnym roku, gdy okazało się, że porzeczki przynoszą dochód, który pozwoliłby zakupić słomy w ilościach kilkukrotnie większych niż udałoby się jej wyhodować w tym kawałku pola, zmienił swoje nastawienie i pozwolił Marysi na dosadzenie malin, truskawek, czy porzeczek, co przez następne wiele lat ratowało budżet rodzinny Wróbelków.

Gdy mu się przypomniało, jak walczył o to, by tych owoców nie sadzić, odpowiadał:

A bo jo pieron nie wiedziołem, że to takie drogie!

Prawdopodobnie dzisiaj zbiory jakoś specjalnie nie uratowałyby naszych budżetów, bo ceny owoców powalające nie są, ale z powyższej historii warto wyciągnąć wnioski: nigdy pieron nie wiadomo, co się może zdarzyć 😉

Tym mottem kończę dzisiejszą historię i już zapraszam na kolejną o Tadkowej Jabłonce.

A tymczasem jak zwykle, czytajcie, komentujcie, przekazujcie dalej, i NA BOGA! Odzywajcie się do mnie z kolejnymi historiami, bo zacznę pisać o sobie 😉 TAK, STRASZĘ teraz 🙂

Wasza paulap 🙂

Dodaj komentarz