Tadkowa Jabłonka

Dzień Dobry Rodzino 🙂

Dziś dla odmiany historia Tadkowa, a nie Józkowa. Też jednakże owocowa.

O tym, że u Tadka były maliny zanim Józek zrozumiał, iż to naprawdę dochodowy interes jest, wiemy z poprzedniego wpisu. Maliny to maliny, ale prawdziwą miłością Tadka były jabłonie.

Jabłonie rosły w sadzie mojego dziadka i były prawdziwą chlubą gospodarza. Na posesji Tadeusza było wiele odmian jabłoni: szare renety najlepsze do szarlotki, kwaśne antonówki najlepsze przesmażone w naleśnikach, przesłodkie kosztele, które nawet podczas srogich mrozów utrzymywały swoje walory (cóż się dziwić, to ulubione jabłka Jana III Sobieskiego i jego żony Marysieńki), a nawet jabłka, które kształtem bardziej przypominały gruszkę, ale w smaku typowo jabłkowe. Bardzo dobrze je pamiętam, ale nazwy nie znalazłam. My nazywaliśmy je czubatkami. Jednakże ulubioną jabłonką Tadeusza była Malinówka! Dbał o nią najbardziej ze wszystkich swoich drzew i jabłka z niej traktowane były również specjalnie. Nie jakieś skupy czy przetwory. Tylko dla gości, a przede wszystkim dla wnuków. Do dziś pamiętam ten smak.

Jego miłość do Malinówki przejawiała się też tym, że żaden dziobak nie miał prawa do najzacniejszych jabłek. Dziadek na bieżąco odganiał ptaszydła i dbał o to, żeby każdy owoc trafił na stół. Żadnego marnotrawienia malinówek!

W połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, mimo że był już trochę schorowany swojej Jabłoni strzegł jak dawniej.

Pewnego jesiennego dnia poszedł na obchód i z niepokojem zauważył, że na jego ukochanym drzewie, dość wysoko ostały się cztery dorodne jabłuszka. Wiedział, że wkrótce przyjadą wnuczki i chciał jak zwykle je godnie ugościć. Nie mówiąc nic nikomu poszedł „pod wystawkę”, wziął drabinę i postanowił uratować owoce przed krążącymi ptaszydłami. Dostawił drabinę do drzewa i zadowolony z siebie zaczął wchodzić po kolejnych szczeblach. „Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć” liczył w myślach, bo dziadek mój liczył wszystko-ile malin zmieści się w łubiance, ile porzeczek, a ile agrestu, ile razy musi zamachnąć się kosą, żeby skosić łąkę, słowem… wszystko.

Tak więc wchodził dzielnie po drabinie licząc kolejne szczebelki w skupieniu do momentu, kiedy drabina zaczęła się delikatnie chybotać. Na początku specjalnie się tym nie zmartwił, wszak już coraz bliżej był swojego celu, ale kiedy wyciągnął rękę po owoc mocniej szarpnęło drabiną i zaczęła kierować się zgodnie z zasadami grawitacji ku ziemi. Z opowiadań dziadka wiem, że ta drabina leeeeciaaaaałaaaaa, leeeeeciaaaaałaaaaaa, leeeeciaaaaałaaaaaa jakby trwać to miało z godzinę.

Zbieg okoliczności sprawił, że kiedy ta drabina tak leeeeeeciaaaaaałaaaaa gdzieś w oddali jechało na sygnale pogotowie co podkreślało grozę sytuacji. Kiedy po tej „godzinie” drabina z Tadeuszem runęła z dużym impetem z domu wybiegła Honorata i Leszek, którzy słysząc huk jaki towarzyszył upadkowi i krzyk lecącego Tadeusza nie bardzo wiedzieli  co zastaną pod jabłonią. Kiedy zaś dobiegli na miejsce ujrzeli Tadka, który już (szczęśliwie cały i zdrowy) wstawał, ale minę miał mocno skonfudowaną. Mało się odzywał, a jak doszedł do domu, usiadł i zaczął głośno myśleć:

hmmmm…. wyszedem, żeby zerwać te jabłka, wszedem na drabinę i już miałem złapać jabłko jak zacząłem spadać i wtady usłyszałem pogotowie i żem pomyślał „jak to? jeszcze żem nie spodł, a une już po mie jadą…?”

Oczywiście pyszne malinówki i tak dostałyśmy jak tylko przyjechałyśmy (prawdopodobnie Tadeusz wspiął się po n e jeszcze raz) i chcąc docenić wielkie poświęcenie Dziadka zjadłyśmy z Dagą po kilka 😉

Przy okazji jabłkowej opowieści przepis na naleśniki z jabłkami, które robił Dziadek i Babcia wspólnie. Btw. nagrodę za przepis rodzinny dostaje Gogo, bo więcej przepisów nie dostałam 😉

Najlepsze do przesmażenia były antonówki bądź szare renety. Przesmażaniem owoców z dodatkiem cukru zajmowała się Babcia. Kiedy jabłka były gotowe, Tadeusz brał się za smażenie naleśników. Podobno, czym często się chwalił, jako jeden z nielicznych potrafił podrzucać naleśniki w powietrzu…W równych ilościach przygotowywał wodę i mleko (wiecie, takie prosto od krowy…) 2 szklanki na 2 szklanki. Obok babcia przesiewała mąkę. Z ukrytych kurzych gniazd przynoszone były 3 jajka. Dziadek oddzielał żółtka od białek, a następnie do żółtek dodawał mąkę i wodę. Wszystkie te składniki ubijał – mikserów, czy innych termomixów nie było – białka na sztywno i łączył to wszystko w puszyście piankową masę. Nie smażył ich na cienko jak dzisiejsze naleśniki tylko wychodziły z tego bardziej naleśniki omletowate, które następnie smarowane były przesmażonymi jabłkami i zjadane w ciągu kilku minut 🙂

Tyle na dzisiaj i proszę o to co zwykle 🙂

Wasza paulap 🙂

naleniki

Dodaj komentarz